W maju 1926 roku do władzy w II Rzeczypospolitej, w wyniku zbrojnego przewrotu, doszedł Marszałek Józef Piłsudski. Na dobrowolnym politycznym odosobnieniu przebywał od połowy roku 1923 - niespełna trzy lata później dramatyczny splot okoliczności powrót ten, spodziewany i przez wielu oczekiwany, wydatnie przyspieszył.
Nie był to typowy wojskowy zamach. Historykom, i to wyraźnie dystansującym się od Marszałka, nie udało się wytropić potwierdzonych śladów przygotowującego przewrót spisku. Sam Piłsudski nigdy zresztą nie ukrywał, że do władzy zamierza powrócić, ale jeszcze w końcu 1925 roku zakładał, że nastąpi to stopniowo, ewolucyjnie. Co więcej, konsekwentnie zwalczając "sejmokrację", wytrwale upowszechniał swe racje, tocząc spór zarówno o ustrojowe pryncypia, jak i - zwłaszcza od wiosny 1926 roku - przestrzegając przed rosnącym zewnętrznym zagrożeniem, co wobec traktatowych związków pomiędzy weimarskimi Niemcami a bolszewicką Rosją silnie do opinii publicznej przemawiało. Piłsudski, o czym warto pamiętać, nigdy nie negował ustrojowych fundamentów II Rzeczypospolitej. Sprzeciw, z upływem czasu coraz bardziej gorący, budziła w nim parlamentarna praktyka. I, co ważniejsze, proces permanentnego osłabiania armii przez uzależnienie jej od doraźnych politycznych koniunktur.
W drugiej połowie kwietnia 1926 roku, w obliczu przewlekłego kryzysu gabinetowego, Marszałek postanowił w sposób czynny włączyć się do gry. Najprawdopodobniej właśnie wtedy narodził się pomysł posłużenia się narzędziem umożliwiającym skuteczny nacisk na polityków, a w pierwszym rzędzie prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Funkcję taką najlepiej mógłby pełnić specjalnie dobrany oddział wojska, złożony z jednostek, których wierności mógł być pewien. Nie byłyby to, rzecz jasna, siły potrzebne do przeprowadzenia zbrojnego zamachu, a raczej takie, które dla jego czysto politycznego wystąpienia stworzyłyby odpowiednio barwne ramy.
Obecność takiego oddziału jasno pokazywałaby, że to właśnie Piłsudski reprezentuje interesy narodowej armii i cieszy się jej rzeczywistym poparciem.Funkcjonujące w naukowym obiegu informacje o rozkazie Żeligowskiego z 18 kwietnia o powierzeniu Marszałkowi dowództwa nad wybranymi jednostkami dla przeprowadzenia ćwiczeń międzygarnizonowych to zapewne jakieś dalekie echo owych zamysłów - notabene nikt z badaczy nigdy nie tylko do oryginału, ale nawet do odpisu takowego rozkazu nie dotarł...
W czasie gdy sytuacja polityczna po utworzeniu nowego wcielenia "rządu Chjeno-Piasta" (czyli koalicji Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej, zwanego ironicznie Chjeną, i PSL "Piast") gwałtownie się zaostrzyła, a pole manewru radykalnie ograniczyli Piłsudskiemu jego przeciwnicy (w wywiadzie opublikowanym 9 maja przywódca PSL "Piast" Wincenty Witos zażądał, by wyszedł z ukrycia i wziął odpowiedzialność za państwo), postanowił podjąć rzuconą mu rękawicę. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że przed południem 11 maja podjął on decyzję, by wywrzeć presję na prezydenta i na rząd Witosa, pojawiając się w stolicy na czele zbrojnego oddziału.
Marszałek zapewne zakładał, że ten pokaz siły powinien okazać się na tyle skuteczny, by rząd się ugiął, zaś tworząca go koalicja się rozpadła. Prezydent, ponownie zyskując w ten sposób swobodę ruchów, powróciłby tym samym do koncepcji uformowania nowego gabinetu nie tylko opierającego się na szerszej politycznej podstawie, ale z Marszałkiem jako jego kluczowym ogniwem. Piłsudski, jak się zdaje, w swych planach nie uwzględnił przeciwników w generalskich mundurach.
Nie ulega wątpliwości, że ryzykowną rozgrywkę Marszałek zamierzał prowadzić na czysto politycznym gruncie. Posłużenie się wojskową asystą - nawet w wymiarze czysto symbolicznym - dostarczało jednak jego przeciwnikom wyjątkowo dogodnego pretekstu, by demonstrowanemu w oparciu o armię niezadowoleniu nadać znamiona wojskowego buntu. Jego zlokalizowanie zaś i szybkie stłumienie rozwiązywałoby problem Piłsudskiego raz na zawsze.
Po dziś dzień dla historyków, odtwarzających przebieg zamachu, zaskakująca jest po stronie sił Piłsudskiego organizacyjna beztroska, widoczny brak koordynacji poczynań czy zupełne niewykorzystanie elementu zaskoczenia. Nikt też nie ma wątpliwości, że Marszałek improwizował, a nie działał według opracowanego planu. Obraz staje się jednak klarowny, gdy przyjmiemy, że Piłsudskiemu wojsko nie było potrzebne do wywoływania zbrojnego buntu. To, czego od armii oczekiwał, sprowadzało się do uzyskania deklaratywnego, acz jednoznacznego, poparcia. To był główny powód, że Marszałek nie sięgał po siły większe, aniżeli te, które uznał za konieczne dla stworzenia propagandowej oprawy zamierzonej politycznej demonstracji. Zadanie to Piłsudski zlecił generałowi Gustawowi Orlicz-Dreszerowi, który jeszcze przed południem 11 maja wydał stosowny rozkaz dowódcy 7. pułku ułanów, Kazimierzowi Stamirowskiemu.
Dla Stamirowskiego, oficera z pierwszobrygadowym rodowodem, treść rozkazu Dreszera nie była zaskakująca. Dowódca 2. Dywizji Kawalerii nakazywał oto, by oddział Stamirowskiego udał się "do rejonu m. Wesoła, w celu przeprowadzenia w dniu następnym ostrego strzelania na poligonie Rembertów. Podczas przemarszu przez Sulejówek - brzmiało polecenie dodatkowe - miał dowódca pułku zameldować się u Pierwszego Marszałka Polski".
Szwadrony 7. pułku zaalarmowano o godz. 11.00, ale zbiórkę wyznaczono dopiero na godz. 14.00. Pułk, liczący 380 szabel, do Sulejówka dotarł o 17.30 - Stamirowski, po zameldowaniu się u Piłsudskiego, wraz z adiutantami stanął tam na kwaterze. Pułk biwakował nieopodal w lesie.
W odniesieniu do tego czasu w dostępnych źródłach nie sposób odszukać jakichkolwiek śladów zamachowych zamysłów. Ułanów Stamirowskiego Piłsudski podporządkowywał sobie wręcz z ostentacyjną jawnością, informując o tym komendę rembertowskiego garnizonu. Sytuacja radykalnie zmieniła się jednak przed północą, kiedy to Marszałek otrzymał informację, że nowy minister spraw wojskowych wydał rozkaz, by pułk Stamirowskiego przerwał ćwiczenia i powrócił do Mińska Mazowieckiego. Rozkaz ten Piłsudski polecił zignorować.
Na pierwszy rzut oka za wysoce prawdopodobne można uznać przypuszczenie, że Piłsudski zamierza sprowokować gwałtowną reakcję nowych władz i doprowadzić do zbrojnej konfrontacji. Wydaje się jednak, że właśnie wówczas Marszałek zrozumiał, iż dostarczył przeciwnikom dogodnego pretekstu, by w razie podjęcia zamierzonej demonstracji potraktowali go jako buntownika. Rezygnacja z wojskowej asysty oznaczała kompletne zawalenie się politycznego planu. Z kolei kontynuowanie demonstracji tylko z ułanami groziło błyskawicznym spacyfikowaniem całej akcji. Nie zaskakuje zatem decyzja, podjęta w nocy z 11 na 12 maja, by siły, którymi miał zamiar się posłużyć, wydatnie wzmocnić. Obok ułanów Stamirowskiego do akcji mieli się zatem włączyć strzelcy konni z Garwolina, 22. pułk piechoty z Siedlec oraz stacjonujący w Rembertowie Baon Manewrowy - byłyby to oddziały znajdujące się bezpośrednio pod rozkazami Marszałka. Z kolei oddziały, zwłaszcza stacjonujące na Pradze (m.in. 36. pułk piechoty oraz 1. pułk szwoleżerów), miały wymówić posłuszeństwo gen. Józefowi Malczewskiemu. To, jak oczekiwał Piłsudski, powinno było wystarczyć do przekonania prezydenta, że wojsko nie akceptuje gabinetu Witosa, dając pretekst do jego zdymisjonowania.
Rankiem 12 maja, gdy w Rembertowie rozpoczęła się koncentracja sił podporządkowanych Piłsudskiemu, on sam nie zakładał jeszcze konieczności podjęcia marszu na Warszawę. Do osiągnięcia zamierzonego celu miała wystarczyć jego osobista wizyta u Wojciechowskiego, w wyniku której prezydent zaakceptowałby zaproponowane przezeń kroki zaradcze. Zamysł okazał się jednak całkowicie chybiony. W momencie, gdy Piłsudski wraz z adiutantem wyruszył z Sulejówka do Belwederu, prezydent, choć wiedział już o niepokojach, wyjechał do swej rezydencji w Spale. Rozminięcie to zaważyło, jak się zdaje, na dalszym rozwoju wypadków. Piłsudski, zapewne wiedząc już o zarządzeniach Malczewskiego, dla którego poczynania marszałka były "buntem", działań swych nie mógł już pozorować.Drogę odwrotu miał w praktyce odciętą, toteż nie pozostawało mu nic innego, jak marsz na stolicę. Na drogę wiodącą wprost do bratobójczej walki wojska, które opowiedziały się po jego stronie, wkroczyły o godz. 13.30.
Charakterystyczne, że ostentacyjna niesubordynacja Stamirowskiego nie wywołała większego wrażenia w Ministerstwie Spraw Wojskowych. Zaniepokojono się dopiero postawą Baonu Manewrowego, zaś sytuację uznano za poważną pomiędzy 8.00 a 9.00 rano, po informacji z Siedlec, że 22. pułk piechoty zamierza dostać się do Warszawy. To właśnie wówczas zarówno w Sztabie Generalnym, jak i w ministerstwie uznano, że nadszedł czas na podjęcie energicznego przeciwdziałania.
Wobec braku rozeznania co do sytuacji na prowincji w swym pierwszym zarządzeniu kierujący Sztabem Generalnym gen. Edmund Kessler wydał rozkaz zabraniający załadowywania i ekspediowania transportów wojskowych bez zgody Malczewskiego.
Po gorączkowych naradach ok. 9.30 pojawił się już cały pakiet zarządzeń - wstrzymano wszelkie urlopy w wojsku, odwołano służbowe wyjazdy do Warszawy, wezwano też dwa pułki piechoty z Dowództwa Okręgu Korpusu VII Poznań i DOK IV Łódź (z Łowicza i Ostrowi Mazowieckiej), i to wyposażone w ostrą amunicję (ok. 14.00 Malczewski zdecydował ponadto o ściągnięciu dwóch pułków z DOK VI Lwów). Informowano wreszcie, że Piłsudski "nie jest w służbie czynnej" i tym samym nie posiada prawa rozkazodawstwa, stąd wykonywanie jego poleceń jest równoznaczne z działaniem przeciwko prawu. Ukazał się również specjalny komunikat Prezydium Rady Ministrów mówiący o złamaniu wojskowej dyscypliny przez kilka oddziałów - ich żołnierzy prezydent wzywał do "opamiętania się i poddania prawowitej władzy". Ponadto w samej stolicy, województwie warszawskim i dwóch powiatach województwa lubelskiego wprowadzono stan wyjątkowy.
Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, czy generałowie z ministerstwa i Sztabu Generalnego uznali akcję przedsięwziętą przez Piłsudskiego za próbę wywołania wojskowej rebelii czy też, dokonując bilansu sił, zamierzali wymusić zbrojne starcie po to, by ostatecznie Marszałka pogrążyć. Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie wojskowi podjęli pierwsze, kluczowe decyzje, dopiero potem zaaprobował je rząd, a zgodził się z nimi i, co więcej, przekreślił możliwość kompromisu, prezydent. Wojciechowski powrócił ze Spały zdeterminowany, przeciął, wedle zgodnych świadectw, wahania rządu, zaś żądań Piłsudskiego nawet nie miał zamiaru wysłuchać. Wydaje się też, że udając się na spotkanie z Marszałkiem, Wojciechowski był głęboko przekonany, że od strony czysto wojskowej zamach nie może się powieść. Ta postawa okazała się dla Piłsudskiego kompletnym zaskoczeniem.
Tymczasem Marszałek nie prowadził swego zgrupowania do walki. W odkrytym powozie, w asystencji ułanów 7. pułku, zbytnio się nie spiesząc, podążał w stronę mostu Poniatowskiego. Same mosty (Poniatowskiego i Kierbedzia) na polecenie Dreszera obsadziły pododdziały 1. pułku szwoleżerów i 36. pułku piechoty. Naprzeciwko nich stanęły siły wierne rządowi - baon Oficerskiej Szkoły Piechoty wzmocniony plutonem samochodów pancernych i działonem 1. dywizjonu artylerii konnej oraz oddział asystencyjny 30. pułku piechoty. Niebawem do sił tych dołączyła powracająca z Rembertowa Szkoła Podchorążych wraz z dywizjonem 28. pułku artylerii polowej.
Na moście Poniatowskiego Piłsudski pojawił się około 16.00, gdzie oczekiwał nań prezydent. Spotkanie zakończyło się fiaskiem. Prezydent zaproponował Piłsudskiemu powrót na drogę legalną, co oznaczało przyznanie się do klęski. Co gorsza, Marszałek usłyszał, że to właśnie prezydent stoi na straży honoru armii i przekonał się naocznie, że żołnierze gotowi są wymierzyć broń w niego samego. Skoro zaś Piłsudski kapitulować nie zamierzał, pozostawała mu już tylko walka orężna.
Realną szansę na sforsowanie Wisły dawało jedynie przejście Trzeciego Mostu (Poniatowskiego), ale Marszałek nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za użycie siły. Podległe mu oddziały dostały kategoryczny zakaz otwierania ognia aż do chwili, gdy uczynią to żołnierze strony przeciwnej.
Powściągliwość zamachowców sprawiła, że przez Trzeci Most mogła przejść Szkoła Podchorążych, wzmacniając tym samym siły rządowe, natomiast próbę jego sforsowania, podjętą przez pododdział Oficerskiej Szkoły Piechoty, powstrzymała "krótka seria w górę z ckm, ustawionego na wieżyczce mostu". Były to pierwsze strzały, które padły 12 maja. Nie kierowano ich jednak w stronę przeciwnika. Do krwawego starcia, pierwszego podczas zamachu, doszło na Nowym Zjeździe, ogień otwarli zaś żołnierze strony rządowej.
Z materiałów archiwalnych, przechowywanych w nowojorskim Instytucie Piłsudskiego, jednoznacznie wynika, że wojskowi przeciwnicy Marszałka gotowi byli na użycie siły jeszcze przed jego rozmową z prezydentem. Już o godz. 16.00 dowódca 1 DOK gen. Kazimierz Dzierżanowski polecił odrzucić siłą z mostu Kierbedzia oddziały, które przybyły z Piłsudskim. Obie strony oczekiwały jednak na wynik pertraktacji, aż do momentu, kiedy to tuż po godz. 17.00 dowódcą obrony Warszawy mianowany został gen. Tadeusz Rozwadowski. Właśnie wówczas wojska Marszałka otrzymały ultimatum - do godz. 18.30 miały się wycofać. W przeciwnym wypadku siły wierne rządowi miały przystąpić do natarcia. Walki rozpoczęły się jednak wcześniej.
W rejonie mostu Kierbedzia zadania ofensywne zlecone zostały oddziałowi asystencyjnemu 30. pułku piechoty pod dowództwem kapitana Alojzego Szyca. Naprzeciwko niego stanął wydzielony oddział 36. pułku piechoty na czele z majorem Janem Korkozowiczem. Wydaje się, że obaj oficerowie byli przeświadczeni o nieuchronności starcia, dlatego też zdecydowali się najpierw na odsunięcie od pozycji gęstniejącego tłumu widzów. Sympatie warszawiaków jednoznacznie zaś sytuowały się po stronie Marszałka. A postawa ludności, czego trudno nie dostrzec, musiała wpływać na morale żołnierzy...
Żołnierze Szyca byli gotowi do walki już przed godz. 18.00. Ich dowódca właśnie wówczas nakazał "załadowanie karabinów maszynowych, przygotowanie ich do strzału i odpowiednie poprawienie stanowisk". Zbiegło się to w czasie z nadejściem posiłków - kompanii odwodowej 30. pułku piechoty, działonu Dywizjonu Artylerii Konnej dowodzonego przez por. Szczepana Olchowicza i dwóch aut pancernych mjr. Edwarda Szymańskiego. Z siłami tymi na placu Zamkowym pojawił się ponadto referent bezpieczeństwa Komendy Miasta mjr Bogusławski, który domagał się od Szyca bezzwłocznego rozpoczęcia walki.
Ogień tuż po 18.00 otworzyły najpierw auta pancerne, a zaraz po nich działa. Zaatakowane oddziały 36. pułku odpowiedziały jednak o wiele skuteczniej...
Od momentu pierwszego starcia wypadki zaczęły toczyć się wedle militarnej, a nie politycznej logiki. Na płaszczyźnie wojskowej sprowadzało się to do rozstrzygnięcia dylematu, która ze stron zdoła w krótszym czasie uzyskać przewagę niezbędną, by pokonać przeciwnika. Nie ulega jednak wątpliwości, że znacznie poważniejsze było polityczne oblicze kryzysu. Po pierwsze, mógł on ze stolicy rozlać się na całą Polskę, burząc jakże jeszcze kruchy jej państwowy gmach. Po drugie, pojawiła się obawa, że zostanie on wyzyskany przez nieprzyjaznych sąsiadów. Dylematy te musiały być brane pod uwagę przez obie strony konfliktu.
Przebieg walk toczonych w Warszawie jest stosunkowo dobrze znany i precyzyjnie opisany. Obie strony ściągały posiłki, przy czym oddziały, które opowiedziały się po stronie rządu, musiały przełamywać kolejowe blokady.
Przez długi czas szale ważyły się, ostateczne zaś zwycięstwo nie przyszło Marszałkowi łatwo. Wprawdzie wieczorem 12 maja rokoszanie najprawdopodobniej byliby w stanie złamać opór wojsk rządowych, ale pociągnęłoby to za sobą poważne straty, toteż Marszałek spróbował mediacji. Te, czynione zarówno przez polityków, jak i wojskowych, wobec nieustępliwości Wojciechowskiego zakończyły się fiaskiem. Wspierający prezydenta generałowie byli przekonani, że zdobędą przewagę po nadejściu posiłków i zdemoralizowaniu odsieczy dla Piłsudskiego dzięki akcjom lotnictwa. Spodziewano się też, że na siły Marszałka uderzą od tyłu oddziały z Cytadeli wraz z 71. pułkiem piechoty z Zambrowa. Specjalne zadanie wyznaczono dowódcy 30. pułku piechoty, pułkownikowi Izydorowi Modelskiemu, którego pododdziały miały nie tylko opanować budynki Komendy Miasta i Sztabu Generalnego, ale też "dostać w swe ręce przywódców ruchu, nie szczędząc ich życia". Wydaje się, że ten właśnie passus jednoznacznie odsłania intencje ludzi, którzy z Piłsudskim postanowili się rozprawić.
Ale wieczorem Marszałek był już pewien, że to on w walce o Warszawę okaże się zwycięzcą. W rękach rokoszan była już wówczas Cytadela, 71. pułk nie dotarł z odsieczą (część pododdziałów zbuntowała się), zaś posiłki dla nich napływały o wiele szybciej. Wprawdzie w stronę stolicy uparcie zdążały z pomocą dla rządu oddziały z Krakowa i Poznania, ale już przybycie posiłków z dowodzonego przez gen. Władysława Sikorskiego DOK VI Lwów okazało się wątpliwe (część oddziałów uznano za co najmniej niepewne, sam zaś Sikorski zwlekał, zasłaniając się obawami przed wystąpieniem odśrodkowych ruchów ukraińskich). W tej sytuacji decydujące walki, rozpoczęte wczesnym rankiem 14 maja, musiały przynieść definitywne rozstrzygnięcie.
Od rana siły Marszałka coraz silniej napierały na Belweder, toteż o godz. 15.00 zdecydowano się na ewakuację rządu i prezydenta do Wilanowa. Tam też przed 18.00 zapadła decyzja o dymisji gabinetu. Z prezydentury postanowił zrezygnować również Wojciechowski. Uczyniono to wbrew stanowisku generałów opowiadających się za kontynuowaniem walki. A jej wynik, wobec zbliżającej się pomocy z Poznańskiego, Pomorza i Krakowa, nie był wcale jasny...
Ostatecznie decyzję podjęli politycy biorący pod uwagę możliwe zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne reperkusje przedłużającego się kryzysu. Obowiązki prezydenta w nocy z 14 na 15 maja przejął marszałek Sejmu Maciej Rataj. Był to pierwszy krok na drodze do legalizacji zamachu. Walki, na polecenia Rataja, ustały. Unormowaniem stosunków w wojsku miała się zająć specjalna Komisja Likwidacyjna na czele z gen. Lucjanem Żeligowskim.
Na politycznym polu za normalizowanie sytuacji miał odpowiadać nowy gabinet, kierowany przez Kazimierza Bartla. Zwieńczeniem tych kroków był wybór Piłsudskiego na urząd prezydenta. Piłsudski jednak godności tej nie przyjął i choć pozostawał jedynie w rządzie Bartla ministrem spraw wojskowych, faktycznie dysponował władzą, której mógłby mu pozazdrościć niejeden dyktator. Był przecież jej jedynym dysponentem. Zdobył ją, czego nie sposób bagatelizować, na drodze pozaparlamentarnej, toteż bez względu na niejednoznaczne okoliczności oraz kierujące nim intencje fakt ten musi rzutować na ocenę jego późniejszych dokonań.
Tragiczny bilans majowych walk to ok. 350 zabitych (blisko 200 żołnierzy i oficerów) oraz ponad 900 rannych. Swoistym podsumowaniem owego majowego dramatu był natomiast skierowany do walczących specjalny rozkaz Piłsudskiego, mówiący o sile braterskiej waśni i konieczności pojednania. Marszałek bez wątpienia podjął walkę o interes Polski tak, jak go pojmował. Rozlew krwi i dla niego był dramatem, w swoisty sposób stygmatyzował pomajowe rządy. Chciał bez wątpienia Polski silnej i bezpiecznej, ocenę pozostawiając potomnym.
http://jakdlugopolsko.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz